Krzysztof Paweł Woźniak
Piętno niezawinione
Tytuł wspomnień Benno Krolla może się wydać po dwakroć prowokujący. „Tak było” – krótkie, stanowcze stwierdzenie, wykluczające możliwość kwestionowania, czy choćby podważania prawdziwości kreślonego przez autora obrazu, bo przecież „tak było”, tak zostało zapamiętane. Ten, kto zapamiętał i po latach zapisał, ma odwagę powiedzieć o sobie „łódzki Volksdeutsch”. Jakby na przekór tak częstym ostatnio poszukiwaniom wzorca „Lodzermenscha”, postaci stojącej ponad łódzkimi podziałami, posługuje się autor etykietą przez lata wstydliwą, poniżającą i wykluczającą: Volksdeutsch. Trzeba było półwiecza, aby ostrość tego określenia złagodniała. Potrzebny był do tego upływ czasu, zasadnicza zmiana konstelacji politycznych w Europie, a przede wszystkim dojście do głosu pokolenia cieszącego się z „łaski późnych narodzin”, która pozwoliła mu nie zaznać koszmaru wojny. Lecz mimo to, jeszcze dziś, określenie „Volksdeutsch” potrafi wzbudzić najsilniejsze emocje, a wypomnienie komuś dziadka służącego w Wehrmachcie może być wykorzystane do dyskredytowania w oczach opinii publicznej, tak chętnie przecież posługującej się stereotypem.
Jesienią 1998 r., podczas uroczystości jubileuszu 70-lecia łódzkiej parafii ewangelicko-augsburskiej św. Mateusza, prawnej spadkobierczyni wszystkich czynnych niegdyś w Łodzi parafii luterańskich, podszedł do mnie mężczyzna o jasnym spojrzeniu, pytając bez skrępowania: „Czy mówi coś panu nazwa Sikawa?” Mówi, i to wiele – odparłem. „Chciałbym dać panu coś do przeczytania”. W ten sposób poznałem Benno Krolla. Kilka tygodni później byłem już po lekturze maszynopisu jego wspomnień. Nie miałem wątpliwości, że przeczytałem tekst niezwykły, tekst wart opublikowania nie tylko jako dokument epoki, szczególnie ważny dla Łodzi, ale także jako stawiający (nie wprost!) uniwersalne pytania o kondycję ludzką, wymiar człowieczeństwa, ukazujący bezradność człowieka wobec Zła, ale i siłę wynikającą z prawości charakteru.
Wspomnienia Krolla są jedynym znanym mi tekstem wspomnieniowym, dotyczącym lat wojny i okresu bezpośrednio po jej zakończeniu, pióra łódzkiego Niemca, który miejsca swego urodzenia nie opuścił. Do niezbyt obszernego zbioru publikowanych w Niemczech, krótkich z reguły wspomnień dawnych mieszkańców Łodzi, w których zawarte są ich przeżycia okupacyjne, przybywa jeszcze jedno spojrzenie, dokonane z innej perspektywy i zawierające świadectwo dokonanego przed laty, rzadkiego wówczas wyboru. Większość niemieckich wspomnień z tamtych czasów urywa się na dramatycznych wydarzeniach stycznia 1945 r.[i] Benno Kroll kontynuuje swoją opowieść do 1954 r.
Trud dążącego do obiektywizmu, naukowego opisu losu Niemców w Polsce w latach 1945-1950 podjęto wspólnym, polskim i niemieckim wysiłkiem dopiero u progu XXI w.[ii] Pojawiają się opracowania ukazujące bardzo złożony problem obecności w Polsce Niemców, byłych obywateli II Rzeczypospolitej, widziany oczami ówczesnych władz[iii]. Dramatyczna nierzadko wymowa urzędowych dokumentów pozbawiona jest jednak siły emocji i wyrazistości szczegółów zawartych w jednostkowym opisie losu uczestnika tamtych wydarzeń. Wspomnienia B. Krolla są przekonującym potwierdzeniem opinii, że wprowadzenie niemieckiej listy narodowej (tzw. volkslisty) było jedną z perfidnych zbrodni okupanta hitlerowskiego, „która nie objawiała się strzałami plutonów egzekucyjnych, ale skutki jej były także straszliwe”[iv].
Polityce narodowościowej prowadzonej w latach II wojny światowej przez niemieckie władze okupacyjne na ziemiach polskich nadano szczególną rangę. Poza eksterminacją Żydów i Cyganów, głównym jej celem było wzmacnianie niemczyzny na terenach wcielonych do Rzeszy oraz antagonizowanie różnych grup społeczeństwa polskiego. Realizacji dwóch ostatnich zamierzeń służyła niemiecka lista narodowa (Deutsche Volksliste – DVL), mająca objąć osoby przyznające się do języka i kultury niemieckiej, które nie były obywatelami Rzeszy Niemieckiej. Zarządzenie powołujące DVL w Kraju Warty wydał 28 października 1939 r. namiestnik tego okręgu Artur Greiser. W Łodzi wprowadzono ją 27 listopada 1939 r., a zapisy rozpoczęto w lutym 1940 r.[v] Oficjalne zakończenie przyjmowania kandydatów nastąpiło 1 października 1940 r. i tym samym zamknięty został etap dobrowolnego przyjmowania DVL w Łodzi. 4 marca 1941 r. weszło w życie nowe zarządzenie wprowadzające DVL na całym obszarze ziem polskich wcielonych do Rzeszy i dzielące ludność na IV kategorie. Do pierwszej (Volksdeutscher) zaliczano osoby narodowości niemieckiej, aktywne politycznie, działające na rzecz III Rzeszy w okresie międzywojennym. Kategoria druga (Deutschstämmige), obejmowała osoby przyznające się do narodowości niemieckiej, posługujące się na co dzień językiem niemieckim, kultywujące kulturę niemiecką, ale bierne politycznie. Trzecia kategoria (Eingedeutschte), to osoby autochtoniczne, uważane przez Niemców za częściowo spolonizowane; natomiast czwarta (Rückgedeutschte) – osoby narodowości polskiej uznane za wartościowe rasowo, działające na rzecz III Rzeszy (m. in. kolaboranci). Początkowe dobrowolne zapisywanie się na DVL dość szybko zmieniło się w pożądane i wymuszane przez władze. Na niezdecydowanych i wahających się wywierano nacisk środkami administracyjnymi (groźba eksmisji z mieszkania, odebrania kartek żywnościowych, przeniesienie do gorszej pracy) lub represjonowano ich policyjnie (uporczywe wzywanie na policję, bicie). Nie przyjmującym DVL grożono też, jako rzekomym bezpaństwowcom, deportacją do Generalnego Gubernatorstwa. Dalsze zaostrzenie sankcji wobec osób pochodzenia niemieckiego odmawiających wpisania na DVL przyniosła instrukcja Heinricha Himmlera z 10 lutego 1942 r. Polecała ona przekazywanie wszystkich takich spraw w gestię gestapo, które dawało zainteresowanemu osiem dni na podjęcie decyzji o przyjęciu listy narodowej. Odmowa skutkowała aresztowaniem i wysłaniem do obozu koncentracyjnego[vi]. Zmuszanie do wpisywania się na DVL trwało do ostatnich dni okupacji, nasilając się w ostatnich miesiącach 1944 r.
W Łodzi niemiecką listę narodową przyjęło nieco ponad 107 tys. osób. Do kategorii I zaliczono niespełna 10 tys., do drugiej ok. 79 tys. osób. Trzecią kategorią objęto ok. 16 tys., a czwartą – 3 tys. łodzian. Volksdeutsche I i II kategorii legitymowali się takim samym dokumentem z niebieską okładką i adnotacją o nadaniu niemieckiej przynależności państwowej. Nie było też różnic w zakresie praw ekonomicznych. Osoby pracujące otrzymywały dodatkowe wynagrodzenie i dodatkowe przydziały kartkowe, a ich dzieci mogły uczęszczać do szkół. Jedynie członkostwo w NSDAP i piastowanie wyższych stanowiska zarezerwowane było dla osób z pierwszą kategorią DVL. Były też i obowiązki. Najważniejszy, to przyjmowane często z zaskoczeniem, zwłaszcza przez posiadających III i IV kategorię volkslisty, powołanie do wojska. Potężniejące działania wojenne na wszystkich frontach wymagały ciągłego dopływu rekrutów, czemu sprzyjało poszerzanie kręgu objętych DVL. Przyjmowanie niemieckiej listy narodowej było istotnym problemem dla licznych rodzin mieszanych narodowościowo. W końcu 1943 r. było w Łodzi ok. 500 rodzin, w których strona polska odmawiała przyjęcia volkslisty, a strona niemiecka nie zgadzała się na rozwód[vii]. Sytuacje takie były często źródłem osobistych i rodzinnych dramatów[viii]. Wielu łodzian niemieckiego pochodzenia zbliżyło się do kultury polskiej, biegle posługiwało się oboma językami, dając pierwszeństwo jednemu z nich tylko zależnie od okoliczności, bądź umiejętności rozmówcy. Tak było w rodzinie Benno Krolla. Presja okupacyjnego aparatu terroru kazała zerwać wszelkie związki z polskością.
Starsze pokolenie Niemców łódzkich doskonale pamiętało czasy I wojny światowej i wymianę dokumentów rosyjskich na niemieckie, potem – w odrodzonej Polsce – niemieckich na polskie. Nie kojarzyło się to z żadnym niebezpieczeństwem. „Zwyciężą Rosjanie, przejmą władzę, wprowadzą swoje rządy i będzie tak, jak przed pierwszą wojną światową” – uspokajała swoje dzieci Alicja Kroll u schyłku wojny. Można odnieść wrażenie, że w podobny sposób myślała duża część łódzkich Niemców, szczególnie tych mniej wykształconych. Silvia Waade, łódzka nauczycielka gimnazjalna, przytacza w swoich wspomnieniach argumentację Niemki, mieszkającej pod Łodzią chłopki, która pytana w 1945 r. dlaczego przyjęła volkslistę, odpowiedziała w jedynym znanym jej języku „lodzerdeutsch”: „Jak przyjęłam? Nic nie przyjmowałam, wzięłam po prostu papiery, które przysłali. […] Urodziłam się z ruskim paszportem, w wojnę czternastego roku dali mi niemieckie papiry. A jak się skończyła, dostałam polski paszport. Ani się mnie nikt nie pytoł, ani nie karał. I wtedy [w 1940 r.] się mnie pierwszy raz zapytali, czy chcę być Polką, czy Niemką i przeca każdy musiał dać odpowiedź. […] Powiedziałam sobie, jak mam być Polką, skoro w ogóle nie znam polskiego?”[ix].
Stosunek polskich mieszkańców Łodzi do ich niemieckich sąsiadów nie zmienił się nagle z przyjęciem przez nich volkslisty. Choć Benno Kroll utrzymuje, że nazizm wkradł się wraz z „nowym rządem niemieckim” w 1939 r., to liczne relacje polskie i niemieckie świadczą o tym, że środowiskowy dystans zaczął narastać już na początku lat 30., wraz z przejęciem władzy w Niemczech przez Hitlera i NSDAP[x]. Rwały się więzi sąsiedzkie i towarzyskie, a obie społeczności – polska i niemiecka zaczęły się nawzajem traktować jak dwa monolity. Miejsce zindywidualizowanych ocen zajęły generalizacje: „Niemcy” i „Polacy”. Ci drudzy, już we wrześniu 1939 r. stali się według propagandowej frazeologii „podludźmi”, a według oficjalnej nomenklatury „ludnością podopieczną Rzeszy Niemieckiej”, pozbawioną wszelkich praw[xi]. Władze okupacyjne starały się, na ile to tylko było możliwe, izolować Volksdeutschów od kontaktów z Polakami, choćby przez wydzielenie z przestrzeni publicznej miejsc „nur für Deutsche” (kina, parki, wagony tramwajowe). Z obawy przed represjami zrywano wzajemne kontakty, choć zdarzały się przypadki potajemnego podtrzymywania dawnych znajomości, ostrzegania o grożącym niebezpieczeństwie, świadczenia drobnej pomocy.
Obserwując sytuację w kraju, rząd polski na uchodźstwie oraz biskup diecezji śląskiej, ks. dr Stanisław Adamski przekonywali, aby listę narodową przyjmowali Polacy, którym się ją proponuje, w celu uniknięcia zagłady biologicznej. Akces do listy sugerowano także w polskich audycjach radia BBC. Pełną akceptację miało przyjmowanie DVL z polecenia kierownictwa organizacji konspiracyjnych. Umożliwiało to wnikanie w struktury administracji okupacyjnej, prowadzenie działalności wywiadowczej. W Łodzi, na przełomie 1939 i 1940 r. komendant Okręgu Łódzkiego Służby Zwycięstwu Polski – Związku Walki Zbrojnej, płk Leopold Okulicki, późniejszy komendant główny Armii Krajowej, posługiwał się dokumentami wystawionymi na nazwisko miejscowego Niemca, Johanna Müllera. Podobnie, używając dokumentu przysługującego Volksdeutschowi, konspirował się komendant Okręgu Śląskiego AK, Zygmunt Walter-Janke[xii]. Do rangi symbolu wyrósł wielokrotnie opisywany, tragiczny los rodziny spolonizowanego łódzkiego przemysłowca, Roberta Biedermanna, a zwłaszcza jego córki Maryli (Lili), uczestniczki dywersyjnej akcji „N”, więzionej i torturowanej przez gestapo za odmowę przyjęcia listy narodowej[xiii].
Członkowie najbliższej rodziny Benno Krolla zaznali wszystkich odmian losu, które były udziałem Niemców łódzkich w latach 1945-1950 (pobyt w polskim więzieniu śledczym, obóz pracy na Sikawie, samowola żołnierzy rosyjskich, praca przymusowa, front zachodni i niewola brytyjska, front wschodni, śmierć w transporcie na wschód, praca w kopalni Donbasu)… Wspólnym mianownikiem było bycie Niemcem, który – jak ojciec autora – bił się za ojczyznę, która nie była ojczyzną ani jego, ani jego rodziny. Dlatego wielu Niemców - Volksdeutschów nie poczuwało się do odpowiedzialności za represje władz okupacyjnych wobec Polaków. Uważali siebie za ofiary hitlerowskiego systemu prześladowań. Ci, którzy mieli na swoim sumieniu zbrodnie wobec narodu polskiego, przeważnie pospiesznie uciekali przed nadchodzącym frontem, obawiając się poniesienia kary za swoje czyny. Nienawiść Polaków kierowała się przeciw tym, którzy pozostali i często nie mieli żadnych związków z polityką represyjną władz okupacyjnych. Przywołana we wspomnieniach Krolla atmosfera terroru wobec pozostałych w Łodzi Niemców jest prawdziwa. Współbrzmi z innymi głosami Niemców, którzy nie mając na sumieniu żadnych win wobec polskich sąsiadów, ponieśli zbiorową odpowiedzialność. „Nadszedł koniec wojny, ale dla nas początek cierpienia. Przeżyliśmy rok rosyjskiej okupacji i polskiej zemsty. Było tego aż nadto i odcisnęło piętno na resztę życia”, wspominała Aurelia Scheffel, podobnie jak rodzina B. Krolla, mieszkanka Bałut. „Wtedy nie było żadnej władzy, rządu, tylko zdziczali ludzie, którzy oszaleli ze zwycięstwa i z zakończenia wojny”[xiv] – relacjonuje inna autorka.
Sygnalizowany we wspomnieniach B. Krolla strach przed żołnierzami Armii Czerwonej miał swoje uzasadnienie. Co prawda nie dochodziło w Łodzi do aktów przemocy na skalę dokonywanych w Prusach Wschodnich, niemniej niebezpieczeństwo było realne. Przede wszystkim w pierwszych miesiącach 1945 r. tysiące Volksdeutschów, niezależnie od kategorii DVL, zostało aresztowanych przez NKWD i wywiezionych w głąb Związku Radzieckiego, głównie do pracy w kopalniach Zagłębia Donieckiego. Mogił wielu z nich nie można odszukać. Pozostali wracali po latach.
Główną karą, jaką mieli ponieść Niemcy była praca. Takie traktowanie Volksdeutschów w pierwszych tygodniach po wojnie wynikało z potrzeby odwetu za upokorzenia z okresu okupacji. Stąd zmuszanie Niemców do grzebania ciał ofiar spalonych na Radogoszczu, poległych na ulicach miasta, wywozu nieczystości, odgruzowywania. Polityka polegająca na przymusowej pracy Niemców i Volksdeutschów cieszyła się powszechną akceptacją Polaków, mających w żywej pamięci swoje tragiczne doświadczenia czasu okupacji.
Najdotkliwszą formą represji wobec Volksdeutschów było więzienie ich oraz izolowanie w obozach pracy. Oficjalnie w obozach pracy mieli być osadzani volksdeutsche, jeńcy wojenni oraz ci wszyscy, którzy w czasie wojny występowali "przeciwko Narodowi Polskiemu". Obóz miał się dla nich stać miejscem odkupienia win, dla państwa zaś był źródłem darmowej siły roboczej. W rzeczywistości do obozów kierowano masowo ludność cywilną, nie oszczędzając najbardziej bezbronnych - dzieci, kobiet i starców. Zasadę odpowiedzialności zbiorowej stosowano nie tylko w stosunku do Niemców, ale także na przykład Ślązaków, jako grupy niepewnej etnicznie. Wielokroć w tych samych obozach umieszczano niemieckich jeńców, żołnierzy Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych. Obozy pracy były typową emanacją totalitarnego systemu, w którym ścisłym nadzorem otaczano wszystkie osoby niewygodne dla reżimu, niezależnie od ich narodowości, pochodzenia, wieku, płci czy statusu społecznego.
Obóz Pracy na Sikawie, zorganizowany w miejscu wcześniej istniejącego, hitlerowskiego obozu „pracy wychowawczej”, istniał od stycznia 1945 r. do końca 1950 r. i podlegał Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego. Większość osadzonych w nim osób stanowili Niemcy łódzcy i z okolicznych miejscowości, ale także jeńcy niemieccy, głównie oficerowie. Jednorazowo w obozie mogło przebywać ok. 1300 osób, 700 w części męskiej i 600 w części wydzielonej dla kobiet. W maju 1947 r. ewidencja obozowa obejmowała 14 794 osadzonych, ale blisko 13,5 tys. osób pracowało i było skoszarowanych poza obozem. Wśród instytucji zatrudniających Niemców było 78 fabryk państwowych, 60 fabryk prywatnych oraz 265 (!) urzędów państwowych i samorządowych, często w miejscowościach znacznie oddalonych od Łodzi (Warszawa, Grójec, Płock, Mława)[xv]. W grudniu 1947 r. w ewidencji obozowej zapisanych było 10 525 więźniów, rok później – 4444, a w grudniu 1949 r. już tylko 198[xvi]. Był to efekt rozpoczętej na przełomie lat 40. i 50. repatriacji jeńców wojennych do Niemiec, wysiedlenia większości niemieckiej ludności cywilnej z terytorium Polski, a także zakończenia weryfikacji i rehabilitacji Volksdeutschów. Ponadto w kontekście doświadczeń wojennych sama nazwa "obóz pracy" stała się dla polskich władz wstydliwa i kłopotliwa, zwłaszcza na arenie międzynarodowej. Szacuje się, że przez obóz na Sikawie przeszło ok. 30 tys. osób, z których ok. 1080 zmarło, głównie wskutek chorób (m. in. epidemii tyfusu) i niedożywienia.
Schyłek wojny i stopniowe oswobadzanie ziem polskich postawiło problem Volksdeutschów przed władzami komunistycznymi. „Wybiła godzina odwetu na Niemcach…” – głosił „Manifest” Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, najważniejszy dokument programowo-propagandowy nowej władzy[xvii]. Cała nagromadzona w latach wojny nienawiść do okupanta i jego miejscowych pomocników szukała ujścia w jak najszybszych i jak najsurowszych represjach. Zręby nowego prawa tworzono w pośpiechu, bez wnikania w niuanse skomplikowanego przecież problemu, ale za to w atmosferze nienawiści do Niemców i chęci odwetu. Dążąc po poszerzenia swoich wpływów w społeczeństwie władze komunistyczne starały się zdyskontować dla siebie panujące wówczas nastroje, poprzez możliwie najbardziej represyjne potraktowanie Volksdeutschów, okrzykniętych zdrajcami. Służył temu dekret PKWN z 4 listopada 1944 r. o środkach zabezpieczających w stosunku do zdrajców Narodu[xviii]. Stanowił on, że obywatel polski, który zadeklarował swoją przynależność do narodowości niemieckiej lub swoje pochodzenie niemieckiej, bądź faktycznie korzystał z praw i przywilejów z tego tytułu, niezależnie od odpowiedzialności karnej, podlega umieszczeniu na czas nieoznaczony w miejscu odosobnienia (obozie) i poddaniu przymusowej pracy. Przepisy wykonawcze precyzowały, że opisanym w dekrecie represjom oraz konfiskacie majątku podlegają osoby powyżej trzynastego roku życia, zaś dekret ma zastosowanie nie tylko wobec Volksdeutschów, ale także wobec członków ich rodzin żyjących we wspólnocie gospodarczej. Terytorialnie dekret odnosił się do wyzwolonych obszarów Generalnego Gubernatorstwa.
Stosunkowo szybko dostrzeżono, że na terenach wcielonych do III Rzeszy niemiecką listę narodową podpisywali „przeważnie ludzie ratujący się przed represjami”. Uwzględniał to dekret Rządu Tymczasowego z 28 lutego 1945 r. o wyłączeniu elementów wrogich narodowi polskiemu ze wspólnoty narodowej[xix]. Przewidywał on możliwość rehabilitacji dla posiadaczy volkslisty kategorii II, III i IV, jeżeli mogli oni udowodnić, że przyjęli DVL wbrew swojej woli i pod przymusem (co miało dowodzić polskiej przynależności narodowej) oraz jeżeli byli gotowi złożyć deklarację lojalności w stosunku do państwa polskiego. Jednocześnie podtrzymano całkowite wywłaszczenie ludności niemieckiej bez odszkodowania. Dekret nie został jednak przedłożony Krajowej Radzie Narodowej do zatwierdzenia i stracił moc prawną. Zastąpiono go ustawą uchwaloną przez KRN 6 maja 1945 r. o wyłączeniu ze społeczeństwa wrogich elementów[xx]. Zróżnicowano tryb postępowania wobec Volksdeutschów w zależności od uznania, czy na określonym obszarze był albo nie był stosowany przymus wpisu na volkslistę. Artykuł 20 ustawy precyzował: kto nie zgłosił wniosku o rehabilitację, albo czyj wniosek o rehabilitację został odrzucony, podlega umieszczeniu na czas nieoznaczony w miejscu odosobnienia (obozie) i poddaniu przymusowej pracy, tudzież traci na zawsze prawa publiczne oraz obywatelskie prawa honorowe i całe mienie. Rehabilitacja przed sądem grodzkim nie była procesem łatwym do przeprowadzenia, m. in. z powodu wysokich opłat sądowych. Często zdarzało się, a było tak w przypadku matki autora, że przypadkowi świadkowie obciążali swoimi zeznaniami osobę chcącą się rehabilitować. Wątpliwą dozą sprawiedliwości było zaliczanie na poczet zasądzanych kar okresów wcześniejszego uwięzienia lub pracy przymusowej. Wiele osób osadzonych w obozach pracy nie wiedziało, że mogą wystąpić z wnioskiem o rehabilitację, gdyż więźniów nie informowano o takiej możliwości. W Łodzi procesy rehabilitacyjne toczyły się powoli i w bardzo nieprzychylnej dla wnioskodawców atmosferze, podsycanej przez miejscową prasę.
W lipcu 1946 r. alarmowała ona, że spis ludności miasta ujawnił obecność 24 321 Niemców. „Tych 24 tysiące Niemców – to 24 tysiące jawnych wrogów Polski, to 24 tysiące prowokatorów! […] Ani jeden Niemiec nie ma prawa pobytu na ziemi polskiej, na tej ziemi, która przez sześć długich lat była terenem niemieckiego bezprawia, niemieckiego gwałtu, niemieckiego terroru”[xxi]. W takiej atmosferze „wyrównywania rachunku za własne krzywdy” usprawiedliwione wydawało się usuwanie Niemców z zajmowanych przez nich mieszkań, rabowanie ich mienia, angażowanie do najcięższych prac bez wynagrodzenia. Sprawcami plądrowania mieszkań, grabieży dobytku był częstokroć „czynnik społeczny razem z milicją obywatelską”[xxii]. O kilku takich przypadkach wspomina B. Kroll. Pod wrażeniem licznych gwałtów i rabunków dokonywanych na Niemcach przez siły porządkowe, ks. Karol Kotula, proboszcz parafii ewangelicko-augsburskiej św. Mateusza w Łodzi, wystosował w kwietniu 1946 r. memoriał do ministerstwa administracji publicznej, w którym pisał: „możliwość wzbogacenia się cudzym kosztem wywołuje u ludzi nic nie posiadających lub ludzi, którzy wszystko stracili, najgorsze instynkty, więc stało się w tym chaosie pomsty nad Niemcami wiele krzywd, które polskiemu imieniu nie przynoszą chluby”[xxiii].
Dotyczące Volksdeutschów akty prawne z lat 1944-1945 miały charakter wybitnie represyjny, sankcjonowały zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Analiza błędów i przewlekły przebieg rehabilitacji zmusiły władze do zmian w prawodawstwie. W 1946 r. przyjęto zasadę indywidualizacji odpowiedzialności za „odstępstwo” od narodowości. Dekret z 28 czerwca 1946 r. o odpowiedzialności karnej za odstępstwa od narodowości w czasie wojny 1939-1945, wszedł w życie 21 października 1946 r.[xxiv] Przepisy wykonawcze zostały wydane 10 kwietnia 1947 r. Podstawowym kryterium przy podejmowaniu decyzji o pozbawieniu obywatelstwa miało być zachowanie niemieckiej odrębności narodowej, czyli używanie języka, kultywowanie zwyczajów i udział w niemieckich organizacjach. Wobec tak określonych wyróżników odrębności narodowej, wiele osób zdecydowanych na wyjazd z Polski silnie akcentowało posługiwanie się wyłącznie językiem niemieckim. Taka deklaracja z reguły wystarczała. Aby mieć pewność, że „odstępstwo” zostanie stwierdzone, wiele osób szkalowało siebie w podaniach o wyjazd do Niemiec[xxv].
Od strony prawnej problem Volksdeutschów zamknęła ustawa amnestyjna z 22 lipca 1950 r., o zniesieniu sankcji i ograniczeń w stosunku do obywateli, którzy zgłosili swą przynależność do narodowości niemieckiej[xxvi]. W mocy pozostawały wszelkie orzeczenia o przepadku mienia...
Wątkiem silnie zaakcentowanym we wspomnieniach B. Krolla jest silna religijność rodziny, zwłaszcza matki, pokładającej w Bogu nadzieję, że jej najbliżsi przejdą szczęśliwie przez okropieństwa wojny. Wiara oraz przekonanie, że swoim postępowaniem nikogo nie wolno krzywdzić były fundamentem, z którego czerpała siły. Można odczuć, że w najtrudniejszych chwilach życia, towarzyszyły Alicji Kroll słowa chorału „Ein feste Burg ist unser Gott”. W kilku epizodach przedstawiona jest też rola parafii św. Mateusza i jej duchownych, zwłaszcza ks. Adolfa Gloca, nie wahającego się interweniować w obronie swoich parafian.
Uważny czytelnik dostrzeże we wspomnieniach B. Krolla charakterystyczne wzmianki o wartości kultury niemieckiej. Przekonanie o jej wyższość wpajała dzieciom matka i jej punkt widzenia podzielała starsza córka, Anita. W pytaniach zadawanych matce przez 12 letnią wówczas gimnazjalistkę, „gdzie jest nasza ojczyzna, nasz Vaterland” pobrzmiewa echo nacjonalistycznej, szkolnej edukacji. Doskonale dwujęzyczna, dzięki wstawiennictwu przełożonego, znalazła zatrudnienie w tkalni, jako Polka, Aniela Król. Z tą nową tożsamością czuła się jednak obco. W kilka lat po wojnie Anita zdecydowała się na wyjazd do Niemiec.
Opozycja Wschód – Zachód ma znacznie szerszy wymiar historyczno-kulturowy. Od schyłku starożytności słabo znany Wschód Europy (podobnie jak Północ), kojarzył się z dzikością i barbarzyństwem. Z biegiem czasu przekonanie o opóźnieniu cywilizacyjnym Wschodu utrwaliło się w świadomości mieszkańców zachodniej Europy i trwa praktycznie do dziś. W kręgu kultury niemieckiej, mającej bezpośredni styk ze Słowiańszczyzną, wykształciło się i ugruntowało w epoce Oświecenia dodatkowo przeświadczenie o przewadze kulturalnej nad wschodnimi sąsiadami, co wielokrotnie wykorzystywano dla uzasadnienia różnych „misji” (chrześcijańskiej, kulturalnej, cywilizacyjnej) podejmowanych na Wschodzie[xxvii]. Znakomitą ilustracją zjawiska opozycji Wschód – Zachód była reakcja Żydów zachodnioeuropejskich przywiezionych do getta Litzmannstadt jesienią 1941 r. Postrzegali oni swych współwyznawców jako odpowiadających ich wcześniejszym wyobrażeniom o Żydach wschodnioeuropejskich: brudnych, zaniedbanych, źle zorganizowanych. Także łódzcy Żydzi postrzegali przybyszów zgodnie z zakorzenionym stereotypem, jako: zamożnych, pewnych siebie, gotowych pouczać[xxviii]. Bliższą historycznie pochodną opozycji Wschód – Zachód jest współcześnie obserwowany antagonizm między „Wessis” i „Ossis” w zjednoczonych Niemczech.
Przekonanie o walorach kultury niemieckiej, żywione przez matkę autora, wyedukowaną w „porządnej szkole polsko-niemieckiej”, nie stało na przeszkodzie, by w chwilach trwogi o los więzionego męża recytować dzieciom balladę A. Mickiewicza „Powrót taty”. Liczne wzmianki wskazują na dobre, dość bliskie kontakty z Polakami macierzystej części rodziny Benno Krolla. Większy dystans do polskości zachowywała rodzina ojca, zwłaszcza babka, pielęgnująca pamięć o swoim szlacheckim pochodzeniu. Jednak gdy przyjdzie czas wyboru ojczyzny, ojciec postąpi tak jak żona, zostając w Łodzi, natomiast „Oma”, mimo tragicznych doświadczeń z pierwszych powojennych miesięcy, będzie ze łzami prosić synową o możliwość pozostania w Łodzi.
Wśród dramatycznych opisów pojawiają się sceny, które muszą wywoływać ciąg skojarzeń, bynajmniej nie po to, aby relatywizować, czy umniejszać osobiste tragedie, lecz by ukazać powszechność zła. Oto młoda Niemka, siostra autora, „oszpecana” ubraniem przez matkę, aby ukryć jej atrakcyjność przed żądnymi uciech mężczyznami. Oto młoda Polka (moja matka) pijąca ocet w przekonaniu, że sugerująca chorobę bladość twarzy uchroni ją przed wywiezieniem „na roboty” do Niemiec. Oto młodziutka Żydówka, dziecko niemal jeszcze, w getcie Litzmannstadt daremnie malowana i ubierana nad wiek poważnie, aby „Allgemeine Gehsperre” nie zakończyła się dla niej wyrokiem śmierci…[xxix]. Ta sama wojna, to samo miasto, niemal te same gesty, choć wykonywane w krańcowo różnym celu. Trzy narodowości, trzy ofiary.
Bolesne doświadczenie obu narodów, polskiego i niemieckiego, nie wynikało przecież z wzajemnego stosunku do siebie Polaków i Niemców, leczy było skutkiem zderzenia ideologicznych założeń dwóch morderczych totalitaryzmów: hitleryzmu i stalinizmu, dzielących ludzi na lepszych i gorszych.
© Krzysztof Paweł Woźniak
[i] Nieco poza tę datę wychodzi A. Scheffel w swojej książce „Lodż – historia/e. Wspomnienia – epizody z mojego życia”, Łódź 2008, a zwłaszcza S. Waade, Baracke 7: Frauenschicksale hinter Staheldraht; viele gingen den Weg nach Sikawa (1945/1946), Berlin 1985.
[ii] Niemcy w Polsce 1945-1950. Wybór dokumentów. Pod red. Włodzimierza Borodzieja i Hansa Lemberga. T II: Polska centralna. Województwo śląskie, Warszawa 2000.
[iii] L. Olejnik, Zdrajcy narodu? Losy Volksdeutschów w Polsce po II wojnie światowej, Warszawa 2006; B. Nitschke, Wysiedlenie czy wypędzenie? Ludność niemiecka w Polsce w latach 1945-1949, Toruń 2000.
[iv] P. Dzieciński, Niemiecka lista narodowa w Łodzi, „Rocznik Łódzki”, t. 38, 1988, s. 288-289).
[v] P. Dzieciński, op. cit., s. 273.
[vi] P. Dzieciński, op. cit., s. 282-284.
[vii] L. Olejnik, op. cit., s. 36.
[viii] „Polak, fanatyczny patriota”, gdy żona ”przyjęła volkslistę i kiedy potem wzięli ich syna do wojska niemieckiego, nie mógł tego przeżyć i popełnił samobójstwo, wieszając się. […] Nie chciał żyć z żoną Niemką i synem Niemcem - żołnierzem” (L. Kieszczyński, Pamiętnik z lat młodzieńczych. Cz. 2: Wrzesień 1936 - styczeń 1945, Warszawa 1996 s. 185).
[ix] S. Waade, op. cit., s. 57.
[x] K. Woźniak, Uwagi nad relacjami między społecznością polską a mniejszością niemiecką w Łodzi w latach 1918-1945, „Studia z historii gospodarczo-społecznej XIX i XX w.”, t. 1, 2003, s. 204-205.
[xi] D. Matelski, Ludność niemiecka w Kraju Warty (1939-1945), [w:] Polska – Niemcy – mniejszość niemiecka w Wielkopolsce. Przeszłość i teraźniejszość. Red. Andrzej Sakson, Poznań 1994, s. 109.
[xii] L. Olejnik, op. cit., s. 43.
[xiii] W. Kuźko, Biedermannowie. Dzieje rodziny i fortuny (1730-1945), Łódź 2000, s. 160-167. Podane przez B. Krolla okoliczności śmierci R. Biedrmanna, jego żony i córki, nie odpowiadają prawdzie. 24 stycznia 1945 r. Biedermann zastrzelił obie kobiety i popełnił samobójstwo.
[xiv] E. Schroeder-Thiessen, A. Showalter, A Life Displaced: A Mennonite Womann’s flight from War-torn Poland, Ontario 2000, s. 72.
[xv] Niemcy w Polsce.., s. 167-177.
[xvi] B. Kopka, Obozy pracy w Polsce 1944-1950. Przewodnik encyklopedyczny, Warszawa 2002, s.v. „Sikawa"
[xvii] Manifest PKWN, Warszawa 1974, s. 15.
[xviii] Dziennik Ustaw Rzeczpospolitej Polskiej (dalej: DzU RP) nr 11, poz. 54.
[xix] DzU RP nr 7, poz. 30.
[xx] DzU RP nr 17, poz. 96.
[xxi] „Express Ilustrowany” nr 179 z dnia 17 lipca 1946 r. W pierwszych latach powojennych reguła było pisanie „Niemiec” z małej litery.
[xxii] Niemcy w Polsce.., s. 40.
[xxiii] Cyt. za: L. Olejnik, op. cit., s. 242-243.
[xxiv] DzU RP nr 53, poz. 300.
[xxv] L. Olejnik, op. cit., s. 217.
[xxvi] DzU RP nr 29, poz. 270.
[xxvii] H. Orłowski, „Polnische Wirtschaft”. Nowoczesny niemiecki dyskurs o Polsce, Olsztyn 1998, s. 372. O źródłach niemieckiej megalomanii narodowej, zob.: J. S. Bystroń, Megalomania narodowa, [w:] J. S. Bystroń, Tematy, które mi odradzano. Pisma etnograficzne rozproszone. Wybrał i opracował L. Stomma, Warszawa 1980, s. 290-292.
[xxviii] K. Woźniak, Zderzenie dwóch światów w Szanghaju Zachodu, „Tygiel Kultury”, 2004, nr 4-6 (101-103), s. 106-112.
[xxix] L. Eichengreen, Von Asche zum Leben, Hamburg 1992, s. 187.